piątek, 11 września 2020

- Syrena? -

 /19/08/2020/

Żółty szlak (nr szlaku 3585) Os. Batorego - Rezerwat Meteoryt Morasko - Os. Sobieskiego.

12 km [mapa]

    Noo i mamy punkt pierwszy programu. Oczywiście (to się stanie chyba tradycją) nie obyło się bez szukania. Mapa papierowa oszukała nas o dobry kawałek, ale co więcej (!) spis ze strony PTTK też nas oszukał, jeśli chodzi o położenie kropki. Oba wskazywały dwa różne miejsca, a w rzeczywistości była zupełnie gdzie indziej. Gdyby Pawełowi nie zachciało się na stronę sądzę, że moglibyśmy zacząć szlak już od jakiegoś odcinka. A tu przecież chodzi o tę kropkę!
 
    Wchodząc na ścieżkę obok Żurawińca w końcu udało się dojrzeć oznakowanie. Piękny, żółty... Ale kropki wciąż brak. I tak się cofamy i cofamy, cofamy i cofamy... Aż w końcu jest. Na drzewie, dotknięta przez wszystkich, mogła już zostać w tyle.
 
    Ach, noo tak! Jeszcze spis składu. Wspomniany już Pawełu, małż (<3), mały górkołaz S. (lat 3) i ja, pierdoła, kochająca las, łażenie i parę innych rzeczy :3 Czyli skład RODZINNY. Tak najlepiej, noo nie?
 
    Przygotowani też byliśmy dużo lepiej - woda, przekąski, ciastka, odpowiednie buty, bluzy, czapki, naładowanie baterie i te w telefonach i te w nas, śniadanie zjedzone! A najlepsze, że miałam ten szlak zaznaczony na mapie od Zajdiego, więc nie potrzebny był GPS.

    Pokazać Wam, jak chodzi S., kiedy jej się chce iść? To zobaczcie!

    I jak ktoś będzie chciał mi wmówić, że dzieci w jej wieku tylko oglądają TV, bawią się Kucykami Pony, czy wolą siedzieć w domu, NIGDY w to nie uwierzę. Wiadomo, że całe przejście nie było usłane różami, ale wiedziałam, że euforia i radocha, jaką będzie miała na samym końcu, kiedy będzie mogła dotknąć kropki dawała cierpliwość i moc.
     Z resztą, przeszła już więcej to i tu wiedzieliśmy, że da sobie radę.
    Z początku trasa była piękna. Żurawiniec znam, jak własną kieszeń, więc możliwość ponapawania się lasem, w mieście bym bardziej, podnosiła początkowe morale. A samo oznaczenie szlaku... Cóż, mogło być lepiej. Niektóre znaki były tylko z jednej strony drzew, czy słupów, więc trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Jednak to się też okazało super zabawą! Kiedy my "nie widzieliśmy" oznaczeń, S. mogła się wykazać spostrzegawczością i poszukać ich sama. Jakie to było cudowne, widząc jej uśmiechniętą buzię, że znalazła i jest z siebie dumna.
    Idąc dalej, wzdłuż lasu doszliśmy w końcu do przejazdu kolejowego. Nawet się udało, że nie musieliśmy czekać ani za pociągiem, ani za luką między samochodami, żeby przejść na drugą stronę. Prawdę mówiąc, wolę te ścieżki, które są po prostu ścieżkami leśnymi, a przejście na beton, czy żwirową drogę męczy podeszwy :D Dobrze, że szlak po drugiej stornie torowiska wchodził od razu na Kampus, do lasu. Czyli cud, miód dla treków. Jednak tylko na chwilkę. Przecież wchodząc na teren Kampusu, musimy wyjść między same budynki. I znów, dla mnie, żadne zaskoczenie, dla Paweła "całkiem spoko, ale bez szału". Monumentalne są, to trzeba im przyznać. Sam szlak skierował się na prawo, na teren parku przy uczelni i tam... Rozwidlenie bez oznaczenia. Bardzo słabo. Oczywiście poszliśmy bez oznaczeń, ale według mapy z książki. Cóż, coś poszło nie tak.
    Udało się dotrzeć do pierwszego oczka wodnego, zaznaczonego na mapie (a wzięliśmy go za jeden z kilku punktów orientacyjnych), co nie oznaczało, że akurat tą ścieżką idzie szlak. Kurczę! Początki zawsze są takie trudne?
    Idąc dalej, doszliśmy do kolejnego oczka wodnego/bagna/moczarów (niepoprawne skreślić), a tam, kolejna atrakcja dla S. - kaczki i łabędzie. I gdyby nie chęć pójścia dalej, zostalibyśmy tam do Gwiazdki :D Przy kaczkach za łapkę, w tył zwrot i... CO JA WIDZĘ NA PŁOCIE - biało-żółto-białe oznaczenie. Takie małe. Ale jednak jest! Noo to w drogę dalszą, czas iść za nogami.
    Droga przyjemna, bez ogromnych rzeszy ludzi. I znów zlądowaliśmy w lesie. Cudownie!
    Pachniało cudownie, nawet bym powiedziała, że dało się czuć grzyby w tej suszy, jaka tam panowała. Raz minęliśmy pana z psem, który trochę rozproszył moją uwagę, ale za to S. miała cudowne przywitanie - lizanko po buzi. Uśmiechnięci, poszliśmy dalej. Przy kolejnym rozwidleniu, mijała nas starsza para, również z psem, ale suczka już nie była taka chętna do buziaków dla małej, za to cudownie dawała się głaskać. S. jednak już nie chciała mieć z psami nic wspólnego, więc poszliśmy dalej.
     Co ciekawe, po ostatnich deszczach (niespokojnych :D), igły, liście i kamyszki pięknie pokazywały na drodze, jak płynęła woda. Bardzo ciekawe zauważenie!
     Niestety każdy las się kiedyś kończy i zaczynają się hektary pól. I też tu zaczynały się pierwsze problemy. Małej się zdecydowanie nie podobały się widoki, jakie można zobaczyć nie-w-lesie. Koszmar. Zaczęło się narzekanie, jęczenie i"nóżki mnie bolą", "nie chce mi się już iść". Dzielnie jednak szliśmy dalej. Przed nami górki, pagórki, podejścia, zejścia... Ale jednak się udało. Po tych polach, idąc uliczką, obok kościoła, już szlak był oznaczony coraz gorzej. Było widać, że nowe budownictwo niekoniecznie lubi szlaki. Chociaż, oznaczenie w wiosce, przy budynkach rolnych i willach, było spoko. Im dalej, tym gorzej. Jednak o tym, za moment.
    Za wioską, wkroczyliśmy już na uliczkę wzdłuż samych willi, a tam? Drzewo z zębami. Czekajcie, co?! Serio. Zobaczcie sami.

    Mówiłam? :D A zaraz za nim, udało się zaobserwować parę cudownych żurawi, lecących do oczka, które było można zaobserwować za kościołem.
    Opuszczając to miejsce już było widać kolejną patelnie przed nami - ogromne pole. Ogromne. I co ciekawe, na szczycie górki, która dała nam w łydki ostro, stała sobie chatka. Jedna. Pośród pól. Ale jaka wypasiona! Chociaż, jak teraz o tym myślę, to musiał być chyba bardziej biurowiec (w polu >D).
    Po polach i łąkach, doszliśmy do jakiejś "wioski", które było pewnie Moraskiem (ale pewności nie mam). I tam zaczęły się schody... I tak tak konkretnie. Udało się po drodze wejść do sklepu, w którym nie było nic. Uwielbiam takie kwiatki... Nic w sumie specjalnego nie potrzebowaliśmy, ale zawsze miło S., kiedy ma swoje picie prywatne, w swojej prywatnej butelce. Chciałam też coś słodkiego, ale... To sklep w wiosce, gdzie nie mają nawet ćmików. A to już był szok.
    Doszliśmy na róg, niedaleko kościoła i tam coś takiego, jak szlak w sumie przestało istnieć. Dwie drogi, bez żadnego oznaczenia. Pawełu poszedł sprawdzić w lewo, a my zostałyśmy w cieniu, chowając się od słońca. I Pawełu znalazł! Szliśmy więc dalej, a droga stawała się dziwnie znajoma. Nigdy nie przechodziłam jej pieszo, zawsze, wycieczkowo, autokarem.
    A sama ta droga, która jest szlakiem - k o s z m a r.
    Zwłaszcza z małym dzieckiem. Żadnego chodnika, żadnego pobocza, nic. Drzewa, trochę trawy, noo i koszmarna ulica, z samochodami i ciężarówkami.
    Po tym tragicznym odcinku przywitał nas parking przy rezerwacie. Udało się nawet usiąść na kamieniu, odpocząć po tym nieoznakowanym kawałku masakry. Energia napełniona ciachami, brzuszki napite, najedzone, można iść dalej. Więc zebraliśmy manele i poszliśmy na drugą stronę ulicy, zaczynając odcinek Rezerwatu.
    Przeczytaliśmy małej, jak trzeba się zachowywać w takich miejscach, a dobrze jest, żeby dzieci też wiedziały, że to nie jest miejsce, gdzie się wrzeszczy i biega, jak małpki z dżungli.
 

    Cudowne miejsce. Chodziliśmy cicho, słuchając ptaków i dźwięków lasu. Mogłabym tam spędzić resztę życia. Pawełowi się podobało to, że wyglądało to dziko, nikt tego nie ruszał, było takie, jakie było. W sumie kraterów widzieliśmy 4-5. Szliśmy grzecznie ścieżką dydaktyczną i szlakiem zarazem. Najlepsze, kiedy odeszliśmy już od samych kraterów, ta dzikość leśna aż nas przygniotła. Wszystko takie piękne. Dzikie. Pachnące. I... mokre? Zupełnie nie zauważyliśmy tego, że tam było tak wilgotno, że zrobiło się przyjemnie. Nie powiem, ale trochę odpoczęliśmy od tego upału.
    Po przejściu Rezerwatu, czekała nas przeprawa przez ulicę, na ostatnią super atrakcję dla wszystkich czyli Górę Moraską. I na naszej drodze spotkaliśmy Pana Krocionoga. Dzielnie walczył o przetrwanie ze stadem mrówek, który widocznie miały go na tamten dzień w menu.

    153,8 m n.p.m. spokojnego, mało wymagającego podejścia, które S. przeszła z największą satysfakcją. Pokazać Wam? Patrzcie.
    Na zdjęciu tego nie widać, ale samo podejście było dość strome, a S. co? Prze do przodu, jakby do góry czekało największe kakao na świecie.

    Weszliśmy, przeszliśmy się cudowną, wąską ścieżką w dół i znów wylądowaliśmy na płaskim terenie leśnym. Oznaczenie szlaku od pewnego czasu było naprawdę dobre, więc nie było się co martwić, że się zgubimy. I właśnie tu nawiążę do tytułu tej notki.

    Po jakiejś chwili marszu usłyszeliśmy syrenę alarmową. 4 sygnały. Nie wiedząc co się dzieje, zaczęliśmy szukać w internecie, co to oznacza. Oczywiście nic nie znaleźliśmy. Jednak kiedy usłyszałam, że zaraz po sygnałach dźwiękowych było słychać straż pożarną, wpadłam na to, że alarm oznaczał... Pożar lasu. Jednak dymu nie było czuć i wóz strażacki na pewno się do nas nie zbliżał. Z resztą, parę metrów dalej, udało nam się przyczić na drzewie trzy bawiące się wiewiórki. Nie wyglądały ani trochę na zaniepokojone, więc przestaliśmy się aż tak martwić. W takich sytuacjach naprawdę dobrze jest się rozglądać na zachowania zwierząt. I nasze szczęście, że tak blisko były te trzy rudaski.

    Opuszczając już po jakimś czasie obszar leśny, idąc w stronę pętli tramwajowo-autobusowej na os. Sobieskiego było nam już trochę smutno, że to już koniec. Nas nie zmęczyło to ani troszkę, mimo, że to przecież 12 km trasy. Mała w sumie na pewno trochę poczuła. Zwłaszcza kolano, jak na samym wyjściu na betonową drogę przy torach, wyrżnęła się prosto na kamień. Musiało boleć, z resztą, mentalnie czułam ten ból. Jednak nie ma co płakać, trzeba iść dalej. "Otrzepać kolanka i iść dalej. Mówi się trudno".
    Sama końcówka już nic specjalnego, samo dojście do mety i szukanie kropki. Nie było to w końcu trudne, szlakiem, po latarniach, doszliśmy do DU DU DUUUM...

    I tak oto koniec wędrówki, kropka tyknięta. Udało się. Zadowolenie niemałe, chociaż szlak krótki.

    Pawełu dobrze zwrócił mi uwagę, że dobrze napisać, że to jeden z tych szlaków, który, przez swoją różnorodność dobrze byłoby zobaczyć we wszystkich porach roku. Kiedy liście są, kiedy zmieniają kolor, kiedy ich nie ma. I jak w tym czasie zmieniają się zwierzęta dostrzegalne gołym okiem. A sam mówi, że na pewno na ten szlak wrócimy. Przeszliśmy go w lecie, teraz czas na jesienną wyprawę.

    Podsumowanie w liczbach:

  • KROKI: 16831
  • DYSTANS: 12,45 km
  • CZAS (bez przerw): 3 godz. 7 min

    I to z małym Łazikiem! Do zobaczenia na kolejnym szlaku (: 

PS. Wiem, post się rozjechał, nie umiem naprawić >: