piątek, 11 września 2020

- Syrena? -

 /19/08/2020/

Żółty szlak (nr szlaku 3585) Os. Batorego - Rezerwat Meteoryt Morasko - Os. Sobieskiego.

12 km [mapa]

    Noo i mamy punkt pierwszy programu. Oczywiście (to się stanie chyba tradycją) nie obyło się bez szukania. Mapa papierowa oszukała nas o dobry kawałek, ale co więcej (!) spis ze strony PTTK też nas oszukał, jeśli chodzi o położenie kropki. Oba wskazywały dwa różne miejsca, a w rzeczywistości była zupełnie gdzie indziej. Gdyby Pawełowi nie zachciało się na stronę sądzę, że moglibyśmy zacząć szlak już od jakiegoś odcinka. A tu przecież chodzi o tę kropkę!
 
    Wchodząc na ścieżkę obok Żurawińca w końcu udało się dojrzeć oznakowanie. Piękny, żółty... Ale kropki wciąż brak. I tak się cofamy i cofamy, cofamy i cofamy... Aż w końcu jest. Na drzewie, dotknięta przez wszystkich, mogła już zostać w tyle.
 
    Ach, noo tak! Jeszcze spis składu. Wspomniany już Pawełu, małż (<3), mały górkołaz S. (lat 3) i ja, pierdoła, kochająca las, łażenie i parę innych rzeczy :3 Czyli skład RODZINNY. Tak najlepiej, noo nie?
 
    Przygotowani też byliśmy dużo lepiej - woda, przekąski, ciastka, odpowiednie buty, bluzy, czapki, naładowanie baterie i te w telefonach i te w nas, śniadanie zjedzone! A najlepsze, że miałam ten szlak zaznaczony na mapie od Zajdiego, więc nie potrzebny był GPS.

    Pokazać Wam, jak chodzi S., kiedy jej się chce iść? To zobaczcie!

    I jak ktoś będzie chciał mi wmówić, że dzieci w jej wieku tylko oglądają TV, bawią się Kucykami Pony, czy wolą siedzieć w domu, NIGDY w to nie uwierzę. Wiadomo, że całe przejście nie było usłane różami, ale wiedziałam, że euforia i radocha, jaką będzie miała na samym końcu, kiedy będzie mogła dotknąć kropki dawała cierpliwość i moc.
     Z resztą, przeszła już więcej to i tu wiedzieliśmy, że da sobie radę.
    Z początku trasa była piękna. Żurawiniec znam, jak własną kieszeń, więc możliwość ponapawania się lasem, w mieście bym bardziej, podnosiła początkowe morale. A samo oznaczenie szlaku... Cóż, mogło być lepiej. Niektóre znaki były tylko z jednej strony drzew, czy słupów, więc trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Jednak to się też okazało super zabawą! Kiedy my "nie widzieliśmy" oznaczeń, S. mogła się wykazać spostrzegawczością i poszukać ich sama. Jakie to było cudowne, widząc jej uśmiechniętą buzię, że znalazła i jest z siebie dumna.
    Idąc dalej, wzdłuż lasu doszliśmy w końcu do przejazdu kolejowego. Nawet się udało, że nie musieliśmy czekać ani za pociągiem, ani za luką między samochodami, żeby przejść na drugą stronę. Prawdę mówiąc, wolę te ścieżki, które są po prostu ścieżkami leśnymi, a przejście na beton, czy żwirową drogę męczy podeszwy :D Dobrze, że szlak po drugiej stornie torowiska wchodził od razu na Kampus, do lasu. Czyli cud, miód dla treków. Jednak tylko na chwilkę. Przecież wchodząc na teren Kampusu, musimy wyjść między same budynki. I znów, dla mnie, żadne zaskoczenie, dla Paweła "całkiem spoko, ale bez szału". Monumentalne są, to trzeba im przyznać. Sam szlak skierował się na prawo, na teren parku przy uczelni i tam... Rozwidlenie bez oznaczenia. Bardzo słabo. Oczywiście poszliśmy bez oznaczeń, ale według mapy z książki. Cóż, coś poszło nie tak.
    Udało się dotrzeć do pierwszego oczka wodnego, zaznaczonego na mapie (a wzięliśmy go za jeden z kilku punktów orientacyjnych), co nie oznaczało, że akurat tą ścieżką idzie szlak. Kurczę! Początki zawsze są takie trudne?
    Idąc dalej, doszliśmy do kolejnego oczka wodnego/bagna/moczarów (niepoprawne skreślić), a tam, kolejna atrakcja dla S. - kaczki i łabędzie. I gdyby nie chęć pójścia dalej, zostalibyśmy tam do Gwiazdki :D Przy kaczkach za łapkę, w tył zwrot i... CO JA WIDZĘ NA PŁOCIE - biało-żółto-białe oznaczenie. Takie małe. Ale jednak jest! Noo to w drogę dalszą, czas iść za nogami.
    Droga przyjemna, bez ogromnych rzeszy ludzi. I znów zlądowaliśmy w lesie. Cudownie!
    Pachniało cudownie, nawet bym powiedziała, że dało się czuć grzyby w tej suszy, jaka tam panowała. Raz minęliśmy pana z psem, który trochę rozproszył moją uwagę, ale za to S. miała cudowne przywitanie - lizanko po buzi. Uśmiechnięci, poszliśmy dalej. Przy kolejnym rozwidleniu, mijała nas starsza para, również z psem, ale suczka już nie była taka chętna do buziaków dla małej, za to cudownie dawała się głaskać. S. jednak już nie chciała mieć z psami nic wspólnego, więc poszliśmy dalej.
     Co ciekawe, po ostatnich deszczach (niespokojnych :D), igły, liście i kamyszki pięknie pokazywały na drodze, jak płynęła woda. Bardzo ciekawe zauważenie!
     Niestety każdy las się kiedyś kończy i zaczynają się hektary pól. I też tu zaczynały się pierwsze problemy. Małej się zdecydowanie nie podobały się widoki, jakie można zobaczyć nie-w-lesie. Koszmar. Zaczęło się narzekanie, jęczenie i"nóżki mnie bolą", "nie chce mi się już iść". Dzielnie jednak szliśmy dalej. Przed nami górki, pagórki, podejścia, zejścia... Ale jednak się udało. Po tych polach, idąc uliczką, obok kościoła, już szlak był oznaczony coraz gorzej. Było widać, że nowe budownictwo niekoniecznie lubi szlaki. Chociaż, oznaczenie w wiosce, przy budynkach rolnych i willach, było spoko. Im dalej, tym gorzej. Jednak o tym, za moment.
    Za wioską, wkroczyliśmy już na uliczkę wzdłuż samych willi, a tam? Drzewo z zębami. Czekajcie, co?! Serio. Zobaczcie sami.

    Mówiłam? :D A zaraz za nim, udało się zaobserwować parę cudownych żurawi, lecących do oczka, które było można zaobserwować za kościołem.
    Opuszczając to miejsce już było widać kolejną patelnie przed nami - ogromne pole. Ogromne. I co ciekawe, na szczycie górki, która dała nam w łydki ostro, stała sobie chatka. Jedna. Pośród pól. Ale jaka wypasiona! Chociaż, jak teraz o tym myślę, to musiał być chyba bardziej biurowiec (w polu >D).
    Po polach i łąkach, doszliśmy do jakiejś "wioski", które było pewnie Moraskiem (ale pewności nie mam). I tam zaczęły się schody... I tak tak konkretnie. Udało się po drodze wejść do sklepu, w którym nie było nic. Uwielbiam takie kwiatki... Nic w sumie specjalnego nie potrzebowaliśmy, ale zawsze miło S., kiedy ma swoje picie prywatne, w swojej prywatnej butelce. Chciałam też coś słodkiego, ale... To sklep w wiosce, gdzie nie mają nawet ćmików. A to już był szok.
    Doszliśmy na róg, niedaleko kościoła i tam coś takiego, jak szlak w sumie przestało istnieć. Dwie drogi, bez żadnego oznaczenia. Pawełu poszedł sprawdzić w lewo, a my zostałyśmy w cieniu, chowając się od słońca. I Pawełu znalazł! Szliśmy więc dalej, a droga stawała się dziwnie znajoma. Nigdy nie przechodziłam jej pieszo, zawsze, wycieczkowo, autokarem.
    A sama ta droga, która jest szlakiem - k o s z m a r.
    Zwłaszcza z małym dzieckiem. Żadnego chodnika, żadnego pobocza, nic. Drzewa, trochę trawy, noo i koszmarna ulica, z samochodami i ciężarówkami.
    Po tym tragicznym odcinku przywitał nas parking przy rezerwacie. Udało się nawet usiąść na kamieniu, odpocząć po tym nieoznakowanym kawałku masakry. Energia napełniona ciachami, brzuszki napite, najedzone, można iść dalej. Więc zebraliśmy manele i poszliśmy na drugą stronę ulicy, zaczynając odcinek Rezerwatu.
    Przeczytaliśmy małej, jak trzeba się zachowywać w takich miejscach, a dobrze jest, żeby dzieci też wiedziały, że to nie jest miejsce, gdzie się wrzeszczy i biega, jak małpki z dżungli.
 

    Cudowne miejsce. Chodziliśmy cicho, słuchając ptaków i dźwięków lasu. Mogłabym tam spędzić resztę życia. Pawełowi się podobało to, że wyglądało to dziko, nikt tego nie ruszał, było takie, jakie było. W sumie kraterów widzieliśmy 4-5. Szliśmy grzecznie ścieżką dydaktyczną i szlakiem zarazem. Najlepsze, kiedy odeszliśmy już od samych kraterów, ta dzikość leśna aż nas przygniotła. Wszystko takie piękne. Dzikie. Pachnące. I... mokre? Zupełnie nie zauważyliśmy tego, że tam było tak wilgotno, że zrobiło się przyjemnie. Nie powiem, ale trochę odpoczęliśmy od tego upału.
    Po przejściu Rezerwatu, czekała nas przeprawa przez ulicę, na ostatnią super atrakcję dla wszystkich czyli Górę Moraską. I na naszej drodze spotkaliśmy Pana Krocionoga. Dzielnie walczył o przetrwanie ze stadem mrówek, który widocznie miały go na tamten dzień w menu.

    153,8 m n.p.m. spokojnego, mało wymagającego podejścia, które S. przeszła z największą satysfakcją. Pokazać Wam? Patrzcie.
    Na zdjęciu tego nie widać, ale samo podejście było dość strome, a S. co? Prze do przodu, jakby do góry czekało największe kakao na świecie.

    Weszliśmy, przeszliśmy się cudowną, wąską ścieżką w dół i znów wylądowaliśmy na płaskim terenie leśnym. Oznaczenie szlaku od pewnego czasu było naprawdę dobre, więc nie było się co martwić, że się zgubimy. I właśnie tu nawiążę do tytułu tej notki.

    Po jakiejś chwili marszu usłyszeliśmy syrenę alarmową. 4 sygnały. Nie wiedząc co się dzieje, zaczęliśmy szukać w internecie, co to oznacza. Oczywiście nic nie znaleźliśmy. Jednak kiedy usłyszałam, że zaraz po sygnałach dźwiękowych było słychać straż pożarną, wpadłam na to, że alarm oznaczał... Pożar lasu. Jednak dymu nie było czuć i wóz strażacki na pewno się do nas nie zbliżał. Z resztą, parę metrów dalej, udało nam się przyczić na drzewie trzy bawiące się wiewiórki. Nie wyglądały ani trochę na zaniepokojone, więc przestaliśmy się aż tak martwić. W takich sytuacjach naprawdę dobrze jest się rozglądać na zachowania zwierząt. I nasze szczęście, że tak blisko były te trzy rudaski.

    Opuszczając już po jakimś czasie obszar leśny, idąc w stronę pętli tramwajowo-autobusowej na os. Sobieskiego było nam już trochę smutno, że to już koniec. Nas nie zmęczyło to ani troszkę, mimo, że to przecież 12 km trasy. Mała w sumie na pewno trochę poczuła. Zwłaszcza kolano, jak na samym wyjściu na betonową drogę przy torach, wyrżnęła się prosto na kamień. Musiało boleć, z resztą, mentalnie czułam ten ból. Jednak nie ma co płakać, trzeba iść dalej. "Otrzepać kolanka i iść dalej. Mówi się trudno".
    Sama końcówka już nic specjalnego, samo dojście do mety i szukanie kropki. Nie było to w końcu trudne, szlakiem, po latarniach, doszliśmy do DU DU DUUUM...

    I tak oto koniec wędrówki, kropka tyknięta. Udało się. Zadowolenie niemałe, chociaż szlak krótki.

    Pawełu dobrze zwrócił mi uwagę, że dobrze napisać, że to jeden z tych szlaków, który, przez swoją różnorodność dobrze byłoby zobaczyć we wszystkich porach roku. Kiedy liście są, kiedy zmieniają kolor, kiedy ich nie ma. I jak w tym czasie zmieniają się zwierzęta dostrzegalne gołym okiem. A sam mówi, że na pewno na ten szlak wrócimy. Przeszliśmy go w lecie, teraz czas na jesienną wyprawę.

    Podsumowanie w liczbach:

  • KROKI: 16831
  • DYSTANS: 12,45 km
  • CZAS (bez przerw): 3 godz. 7 min

    I to z małym Łazikiem! Do zobaczenia na kolejnym szlaku (: 

PS. Wiem, post się rozjechał, nie umiem naprawić >:

czwartek, 27 sierpnia 2020

- W końcu jest! -

/26/07/2020/

Zielony szlak (nr szlaku WK-3572-z) Golęcin - Rusałka - Strzeszynek - Kiekrz - Krzyżowniki - Kiekrz - Strzeszynek - Rusałka - Golęcin.

24 km [mapa]

  Po długich namyśleniach wybrali szlak, który jest nie dość, że blisko, to jeszcze ma więcej niż 10 km, na czym też nam zależało.
    Najważniejsze jednak pytanie zrodziło się już z rana w mojej głowie: "czy w końcu uda się zobaczyć tę kropkę?!". Godzina 8, noo może trochę po, szybkie wyjście na autobus, milion scenariuszy w głowie. Pawełu twardziel, nie zdradzał zza zamaskowanej twarzy żadnych emocji, poza ekscytacji samym wyjściem na szlak.
    Dojeżdżając na Wojska Polskiego miałam już bardzo dobre przeczucia. Jednak... Gdzie tej kropki szukać? Na wykazie,który miałam ze strony PTTK wiedziałam, żeby kierować się na przystanek "Golęcin". Więc kropka musi być niedaleko, prawda? Stanęliśmy tuż za przystankiem i... JEST! W końcu, pierwsza, ujrzana na własne oczy, tyknięta paluchem, obfotografowana i cudowna KROPKA (:
    Ile to człowiek może mieć radochy, noo nie? Ale już zaraz morale poszły w górę i chwilkę przed godziną 9 mogliśmy wyruszyć wzdłuż oznaczeń. A teraz o nich samych...

    Nie byłam chwilowo na lepiej oznakowanym szlaku. Czytając opinie w internecie o jego oznakowaniu bałam się, że pójdzie coś nie tak. Noo dobra, poza ostatnim kawałkiem, od strony Krzyżownik, gdzie szukanie kropki na koniec było jak loteria. Ale jednak tam także się udało. I w jednym momencie przed końcówką też troszkę zaszliśmy za daleko. Jednak opinie dotyczyły złego oznakowania strony od Golęcina, a tam nie mieliśmy najmniejszego problemu z oznaczeniami. Chociaż też poszliśmy inną trasą, przeze mnie, przyznaję się! Jednak może lepiej będzie, jak opowiem od początku.

    Sam teren Golęcina nie był mi jakoś bardzo znany. Poza paroma wyjściami na dni sportu w liceum i kilkoma przejściami z Rusałki, nie wiedziałam na dużo. Strasznie dużo sosen, które tak cudownie swoim zapachem przypomniały mi czasy, kiedy dzielnie rano było trzeba wstawać na obozie harcerskim. Ach, dobre czasy...
    Następny przystanek - Rusałka. Tam już zdążyłam wcześniej przyprowadzić Paweła, tylko troszkę inną drogą. Nad samą plażę nawet nie podeszliśmy, szlak prowadzi za budami z żarciem, które stoją tam na pewno miliard lat dłużej, niż ja je pamiętam, jak za dzieciaka się latało tam na bosaka po lody. Noo i właśnie tu moje małe faux pas...
     Miliony razy szłam ścieżką, po której jeżdżą też rowery. Miliony, plus nawet z Pawełem, a mówił, żeby iść tamtędy, przecież były tam oznaczenia szlaku, na które jakoś nigdy nie zwróciłam uwagi, albo nie chciałam ich widzieć. Więc poszliśmy... Nie tak, jak powinniśmy, ale jednak równolegle do szlaku. Brawo nezu, brawo... Idziemy, oczywiście rozglądając się, czy to aby przypadkiem nie jest jakaś odnoga szlaku, czy coś, a napotyka nas OGROMNA grupa ludzi, uprawiających nordic walking. Teraz wiemy, że przy tak dużej grupie, trzeba uważać na swoje nogi! Babka się zagadała ze swoją parą i skończyłoby się wbiciem tego szpikulca w Pawełową nogą. Najgorzej...
    Wyszliśmy jednak w końcu na szlak znów, obok Bogdanki i pognaliśmy wręcz dalej. 
    Po drodze za dużo dziać się nie mogło, prócz rowerzystów i biegaczy. Bardzo kulturalnych z resztą. Każde "dzięki" usłyszane za przepuszczenie na węższych momentach szlaku było super. Podbudowujące, że są jeszcze dobrzy ludzie.
    I wśród tych ludzi właśnie znalazła się parka, która przebiegając obok rozmawiała o wędrowaniu po szlakach górskich. Naszym marzeniem, jeśli chodzi o takie wyczyny to GSB w mniej, jak 21 dni. Na pewno się da! Ale Pawełu zauważył bardzo ciekawą rzecz... Wielu ludzi chodzi, biega, jeździ na rowerze tylko dla sportu albo tylko dla jakichś wyczynów, za które można coś otrzymać (puchar, pokazać kolegom/koleżankom, jakim to się nie jest super gościem/gościarą). A gdzie ta radocha z planowania dla sprawdzenia samych siebie, czy można? Gdzie jest ten duch podróży bez celu, które dają najwięcej przyjemności? Też mam wrażenie, że takie rzeczy po prostu zanikają. Ludzie żyją za szybko. Za bardzo prą do tego, co są w stanie jedynie zobaczyć, poczuć...
    Wracając... W końcu doszliśmy nad Strzeszynek. Rzeźby co rusz inne i dynamicznie się zmieniające miejsce. Kiedyś tam przyjdziemy, nie wiedząc, gdzie jesteśmy. Niestety, żeby mogli się rozwijać, jako kurort, czy coś, muszą to robić. Tylko, czy takie miejsca nie mogą być trochę bardziej przyjazne piechurom, którzy muszą jedynie przejść kawałek przyplażowej drogi, znikając z oczu po paru minutach? Wystarczyłoby tylko przypilnować ludzi, żeby nie niszczyli oznaczeń szlaku i tyle.
    Za Strzeszynkiem to już była prawdziwa podróż w nieznane. W Kiekrzu byłam raz i to u znajomej z klasy. Zaczęła się dziwna droga, przez dziwny las z dziwną... Kobietą? Do teraz zastanawiam się, kto to był. Ale szła przed nami, idąc w podejrzany sposób, bynajmniej nie jak pijaczek. Wzbudzała lęk, to muszę przyznać.
    Przechodząc przez tory, rozmawiając o zaistniałej przed chwilą sytuacji, weszliśmy już na teren Kiekrza.
    Z początku przywitały nas domki żeglugowe z UAM (Uniwersytet Adama Mickiewicza). Po kolejnym, krótkim spacerku już było można oglądać pływające po jeziorze łodzie, z dość młodą załogą, muszę przyznać. Było co oglądać, bo poznaniakom bliżej do podziwiania kajaków niż żaglówek.
    I tu czekała nas kolejna niespodzianka. Długie, niekoniecznie strome podejście, ale jednak łydki dostały w tyłek. Ojj, bardzo dostały. Ale już bliżej do końca, niż dalej. Jeszcze tylko Krzyżowniki. Tylko... Wszystko szło pięknie, ludzie na plażach, w kąpielówkach, z dmuchanymi materacami i zwierzętami. A my, ubrani w długie spodnie, koszulki i plecaki. Jak okazy w zoo. Dziwadła.
   Po podejściu już było wszystko pięknie. Oczywiście nie do końca. Za Smoczą plażą już został ostatni odcinek. I tu niestety kolejna moja szlakowa pomyłka. Nie wiedziałam, czy skręcić w drzewa, pod stromą górkę, czy iść dalej i iść jakby na około. Poszliśmy sprawdzić najpierw trasę na wprost - okazała się błędna. Po tej stracie tych kilku minut podjęliśmy decyzję, że wchodzimy pod kolejną, już dość stromą górkę, na końcu której było parę schodów, które serdecznie znowu powitał nasze łydki. Drzewo jednak potwierdzało, że idziemy dobrze. Po wdrapaniu się na górkę powitała nas ostatnia prosta. Dosłownie. A na końcu alejki przystanek. I znowu nasunęło się to samo pytanie: GDZIE JEST KROPKA?
    Usiedliśmy na ławce, zdjęliśmy buty, jak radził Szybki [kanał na yt!]. Wietrzenie girów zawsze dobre! I rzeczywiście pomaga! Jaka to była ulga zdjąć buty i dać odparować potowi. Jednak dalej została do obgadania jeszcze jedna kwestia z poprzedniego akapitu. Kropka.
    W sumie braliśmy pod uwagę tylko dwa miejsca. Słup i zarośnięte drzewo. Chociaż bardziej widziało nam się to w drugiej opcji, to jednak sprawdziliśmy najpierw pierwszą. I nic. Więc pobieżnie spojrzeliśmy na to drzewo i pobliski budynek. Jednak dobrze, że przy drzewie zostaliśmy dłużej. Aż w końcu ukazał się nam... dum dum duuuuum
    UDAŁO SIĘ! W końcu "od kropki do kropki" ma sens (; Radość wielka, ale czas było wracać, bo oczywiście czas nas ścigał, a było trzeba pokonać jeszcze raz tę samą trasę, już na szczęście wiedzieliśmy co nas będzie czekało.
    Tym razem górka okazała się dużo łagodniejsza, jednak łydki i tak dostały na swoje. Łydki i pachwiny. Dziwne uczucie, ale nie ma się co poddawać i trzeba było iść dalej. Po przejściu Kiekrza znowu wpadła nam do głowy myśl z tą dziwną osobą, którą spotkaliśmy poprzednio. i to by było bardzo traumatyczne uczucie, jakby była tam znowu. Jednak, na szczęście obyło się bez rewelacji.
    Przechodząc dalej, za Strzeszynek w stronę Rusałki zaczęło się strasznie chmurzyć.
    Kiedy zerwał się wiatr dziękowałam sobie w duchu, że kazałam nam zabrać bluzy. Brawo! Przydały się. I to chwilkę później, niż zrobiłam to zdjęcie. Najpierw deszcz był wręcz zbawienny po tym całym żarze lejącym się z nieba. Jednak szybko zrobiło się totalnie zimno i mokro. Żeby nie było - nie szłam w trampkach, za to w trekach, które też już swoje przeżyły. Niestety, nie wytrzrmały tej próby i poległy parę kilometrów dalej, już w sumie obok Rusałki. Nie było miło. Wychodząc już znad ostatniego jeziora poszliśmy trochę na pamięć i.. oczywiście nie tam, gdzie powinniśmy. Nikt by się nie zorientował, gdyby nie to, że usłyszeliśmy krakanie. Kruk? Tutaj? Ale jednak dało się go słyszeć. Czyżby przyszedł nam powiedzieć, że źle idziemy? Fakt, faktem, dopiero po tym zajściu, z próbami szukania go na drzewach, udało nam się po krótkim cofnięciu, wrócić na szlak. Końcówkę szlaku w sumie.
    I tak oto poczułam znowu to znajome uczcie bólu, jakie towarzyszyło mi na pierwszej wyprawie. Zmoknięte skarpety jednak robią duże spustoszenie na nogach. Do kropki doszliśmy już szybko i zdecydowaliśmy już wrócić do domu autobusem. A plan był w sumie inny... Przy dobrych wiatrach (i bez deszczu) mieliśmy iść przez Sołacz i Park Adama Wodziczki.
    Deszcze niespokojne ustały i można było dojść na przystanek prawie suchą stopą. Powrót do domu szybki. Jednak dało się czuć niedosyt po tym szlaku. Widocznie 24 km nie zrobiły na naszych ciałach aż takiego wrażenia. Noo cóż, na ten moment wiemy ile mamy limitu, który przejdziemy na pewno. Zostało nam troszkę zwiększać planowane dystanse.

    Podsumowując - szlak szybki, przyjemny, jak się ktoś rozmyśli zawsze jest opcja zatrzymania się nad którymś z wymienionych jezior, a z każdego jest możliwy powrót autobusem. Co więcej, jakby ktoś przeszedł szlak tylko i wyłącznie w jedną stronę i nie miał mocy na powrót, stamtąd także jest autobus do Poznania.
    My czuliśmy niedosyt, ale wiele jeszcze przed nami (;

Podsumowanie w liczbach:
  • KROKI: 32770
  • DYSTANS: 24,25 km
  • CZAS (bez przerwy): 5 godz. 2 min

sobota, 22 sierpnia 2020

- Najlepszy prezent urodzinowy! -

/19/07/2020/

Zielony szlak Arkadego Fiedlera (w obie strony) + Pałac w Rogalinie (dęby + mauzoleum)

12 km [mapa] + [mapa]

      I tak oto zaczęła się nasza przygoda (mojo-urodzinowa). Po co kupować rzeczy, których naprawdę nie potrzebuję, jak można wymyślić szlak, który można przejść razem? Noo właśnie!

    Na pierwszym zdjęciu przedstawia się widoczek na parking, gdzie oczywiście nie obyło się bez pierwszej przygody, jaką był problem z zapłaceniem za parking. Wielka tablica z instrukcją obsługi pokonała Zajdiego, naszego kierowcę.

    A właśnie! Szyliśmy w dużo większym składzie. Pawełu - małż, S. - dzidzia (lat 3), Zajdi - kierowca, towarzysz i ja - prawie solenizantka.

    Tak właśnie to wyglądało. Oczywiście, ze względu na małego uczestnika stwierdziliśmy, że weźmiemy ze sobą wózek (w końcu szykowaliśmy się na sporo kilometrów), ale, co okazało się bardzo szybko, nie był on do niczego więcej potrzeby, jak przewóz plecaków! W końcu nic się nie może marnować, noo nie?

     Po chwili z panem pomocą-od-parkingów udało się owy postój opuścić i przejść na początek szlaku... Tylko... Gdzie jest ta kropka?! Po poszukiwaniach NIE UDAŁO SIĘ jej znaleźć i zamysł pójścia od kroki do kropki szybko we mnie zgasł. Pawełu miał to samo. Zwłaszcza, że dla niego ten miał być pierwszym szlakiem-SZLAKIEM! Jednak nie zgasiło to jego zapału do pójścia dalej, zwłaszcza, że czekały nas po drodze niemałe atrakcje! Mała też trzymała się dzielnie, będąc w zupełnie nowym, obcym miejscu. Dawała radę. Dzielna bestia.

 

    Po wejściu w las już na sam zielony szlak oczywiście nie obyło się bez małego lawirowania między ścieżkami. Ktoś, kto oznaczał ten szlak musiał wiedzieć, co robi! Zagadka na dzień dobry (:

    Jednak mądry Pawełu zagadkę rozwikłał, szlak został odnaleziony za Ośrodkiem szkoleniowym i wróciliśmy na właściwe tory.

    Trasa przez Wielkopolski Park Narodowy zdecydowanie zadbana, rowerzystów w części wspólnej dużo (czasem nawet ZA dużo), oznakowanie szlaku na plus! Bardzo polecamy tę trasę (: Jedna rzecz była irytująca...

    Szlak w pewnym miejscu dzieli się na dwie ścieżki - pieszą, gdzie na jej środku stoi wysoki słup ze znakiem "zakaz jazdy rowerami" i część dla rowerów, czyli jakby przedłużenie wcześniejszej trasy. Na dzień dobry, skręcając w część bez-rowerową, natknęliśmy się na... ROWER. Idąc z małym dzieckiem, na wąskiej ścieżce niekoniecznie jest to tak wygodne i szybko do zapamiętania. Ale przejechał i szliśmy sobie dalej. A jaka mała była zadowolona, że nie musiała się schylać pod gałęziami i zwisającymi liśćmi, bo jest malutka! Noo bezcenne. A Pawełu i Zajdi, musząc się schylać tracili sekundy pięknych widoków. Będąc już niedaleko końca trasy bez-rowerowej, nagle zza pleców wyłonił się kolejny cyklista, kwitując swój przejazd czymś w rodzaju "na przypale, albo wcale".

    W końcu nadszedł czas wyjścia z cudownego lasu i wejścia w Puszczykowo. Czyli następny przystanek - Muzeum Arkadego Fiedlera! Po drodze jednak czekała nas "niespodzianka", a naprawdę zapomniany już przeze mnie dom Cyryla Ratajskiego, gdzie sama tablica już rzucała się w oczy. Pawełu, nie będąc tu nigdy, miał co podziwiać.

    Samo Muzeum mi i Zajdiemu jest znane, ale znów Pawełu miał co oglądać, jako nowinka. Największe wrażenie zrobiły na nim autentyczne pamiątki zachowane po podróżniku. Ja, idąc już któryś raz w życiu do tego muzeum ciągle odkrywam coś nowego - tym razem wystarczyło po prostu spojrzeć w górę w domu z pamiątkami i zobaczyć... CUDOWNĄ biblioteczkę, wypchaną książkami po same brzegi. A co do repliki statku Kolumba? Mniejszy niż w oczekiwaniach, ale wciąż ciekawostka z przeszłości.

    Dowiedzieliśmy się od pana, który sprzedał nam bilety (i obym teraz nie pomyliła... SYNA(?) samego podróżnika), że część szlaku jest nie do przejścia, bo jakiś jegomość wziął i wykupił sobie chodnik, robiąc teren prywatnym. Ech, było trzeba iść dookoła. Cóż, to poszliśmy. I mała przeżyła w końcu załamanie. Mówiąc jej jednak, gdzie idziemy na następny postój, zaraz nabrała sił i szła dzielnie dalej... mimo, że dookoła.

    A czym by była wycieczka do Puszczykowa bez... Lodów! Najlepszym smakiem oczywiście dla mnie była cudowna Kinder niespodzianka. Pawełu do tego dołożył sobie jagodę. A Zajdi nawet nie wiem, ale jego lód na pewno wyglądał na najbardziej napakowany. Zjedzone, osy odgonione i można wracać. Tą samą drogą, teoretycznie dużo szybciej. Ale auto jakoś samo nie chciało przyjechać (;

    Wycieczka jednak okazała się... Dziwnie krótka. A ja przygotowałam tylko ten jeden szlak (a mogłam wybrać żółty po WPN). Szybko okazało się, że Zajdi ma asa w rękawie (i prezent urodzinowy w postaci mapy ze szlakami w Wielkopolsce!) - pojechaliśmy jeszcze zwiedzać Pałac w Rogalinie (noo prawie).

    Malutka, mając już 9 km za sobą, dzielnie stawiała dalsze kroki. Wytrwała, zuch dziewczynka! Zajechaliśmy, poszliśmy do kasy, Zajdi ładnie ustawił się w kolejce i... Wyszedł po chwili z najdziwniejszą wiadomością dnia - pani przed nami wykupiła OSTATNIE bilety na wejścia do Pałacu. Cóż... Kolejny zawód, ale nie ma tego złego, co by na dobry (spacer) nie wyszło. Przecież Rogalin nie na samym pałacu się opiera. Tuż za nim przecież jest piękny ogród i dęby. Sławne na całą Polskę stare dęby, które pamiętają wszystko, czego ludzka pamięć pamiętać nie może.

    Przyznaję się, nigdy tam nie byłam. A sam ogród francuski... Mnie osobiście nie urzekł. Co kto lubi. Wdrapaliśmy się jeszcze po rozpadających się drewnianych schodach na górkę, gdzie był widok na owy ogród i czas było ruszać do dębów. Na to czekałam najbardziej!

    Idąc ścieżką, było można zobaczyć miejsca widokowe z widokiem (masło maślane) na pola. Wybredny ze mnie koneser widoków i jednak od pół i łanów, wolę lasy i puszcze. I tu małego podróżnika dopadł kolejny kryzys, tym razem zmęczeniowy. Miała prawo, w końcu nasz zawodnik ma dopiero 3 lata. S. stwierdziła, że tu zostaje, ale szybko zmieniła zdanie, jak stwierdziła, że my jednak pójdziemy te dęby oglądać. A tu wózka już nie targaliśmy, ze względu na Pałac. A kto wiedział, że nie uda nam się tam wejść? Noo właśnie.

        I tak oto doszliśmy do rozwidlenia. Prawie święta trójca i samochód, czy łęgi i Edward najpierw? Zgadnijcie (:

    Schodząc z górki za wskaźnikiem, już czułam, że będzie musiał być wielki, skoro dostał swoje imię. Kiedy zobaczyłam pień, myślałam, że to najszersze drzewo na "całym, całym świecie" (6,18m). Pomyliłam się, ale o tym za chwilkę.

    Dąb wyglądał pięknie i okazale. Było widać, że jest zadbany, zdrowy i silny. Po cichym zachwycaniu się okazem, zeszliśmy niżej, zobaczyć łęgi, ale żar z nieba nie pozwolił się długo cieszyć widokiem. Nadszedł więc czas na trójcę. Czegoż się można było spodziewać!

    Cudowne i zachwycające, każdy ze swoją historią. Lech (obwód: 6,49m, wiek: ok. 630 lat), Czech (obwód: 7,26m, wiek: ok. 540 lat) i Rus (obwód: 9,30m, wiek: ok. 800 lat). I to było to uczucie, które tygryski z lasu lubią najbardziej. Gdyby drzewa mogły opowiedzieć nam swoją historię, nie wiem, czy znalazłaby się osoba, która byłaby w stanie doczekać do jej końca. Nikt z ludzi nie żyłby tak długo, a same drzewa mogłyby naprawdę wiele o sobie i otaczającym je świecie powiedzieć. Noo, może poza małą dzidzią z dębu Rusa, która rośnie przed pałacem (in vitro dla drzewa, więc pewnie coś by wiedziało o swoim przodku, noo nie?).

     I tak też ostatnim punktem dla naszej wycieczki było Mauzoleum, ale nie skupialiśmy się już tak mocno nad nim, patrząc na zmęczenie już widoczne u małego podróżnika. Wróciliśmy się krokiem dostosowanym do małych stóp i Zajdi odwiózł nas do Poznania. Urodziny uważam za udane!

    A ze spraw techniczno-butowych? Nie poszłam w trampach. Treki dzielnie je zastąpiły, ratując nogi przed ponownym cierpieniem. Pamiętajcie, dbajcie do swoje nogi, wędrowcy!

Podsumowanie w liczbach:

  • KROKI: 15732
  • DYSTANS: 11,64 km
  • CZAS (bez przerwy): 3 godz. 10 min


środa, 19 sierpnia 2020

- Od czegoś trzeba zacząć! -

 /28/06/2020/

Leśniczówka Naramowice - Radojewo - Biedrusko - Radojewo - Leśniczówka Naramowice.

22,5 km. [mapa]

     Jakie to pięknie uczucie, kiedy możesz wziąć siebie, swoją miłość, plecaki i iść w las! Pierwszy, "poważny" spacer. Cóż... Idąc na miejsce obrane, jako startowe nie wiedziałam nawet, czy Pawełu polubi ten styl spędzania wolnego czasu. Szybko okazało się, że... TAK! Najlepsze zaskoczenie! Ale o tym w dalszej części... (;

    Osobiście znam teren przy leśniczówce dość dobrze, z racji inauguracji lat harcerskich, zabaw, rajdów i gier, ale dla Paweła, który nie jest z Poznania... Ten las, to była zagadka! Nie wiedział w co pakuje swoje buty. Las nas nie zawiódł. Przyjemny cień dawał wytchnienie, ptaki cudownie śpiewały wraz z każdym naszym kolejnym krokiem. Byliśmy także przygotowani na wszelkie... A nie, jednak nie byliśmy...

    Przyszło nam się zmagać z różnymi problemami:

  1. Spalone karki - uwielbiane przez nas ponad wszystko! Ale w lesie nie czuć przecież tego, że trzeba posmarować szyję, żeby potem nie zostać człowiekiem - kameleonem.
  2. BUTY - tu muszę powiedzieć o swojej osobistej porażce, bo KTO, jak nie ja, powinien pamiętać o tym, że BUTY są w pieszych wycieczkach NAJWAŻNIEJSZE. Poszłam... Sobie jak mistrz, w trampkach. Rozpadających się trampkach. A po wszystkim, ściągając już w domu skarpetki wiedziałam, że jest źle. Bardzo źle. Kiedy widzisz jeden odcisk, to nie jest jeszcze tak źle... Ale widząc jeszcze kilka, jeden już pęknięty, a w jednym widzisz samą krew, dopiero do ciebie dochodzi, że jednak zrobiłaś z siebie głupka. NAUCZKA NA RESZTĘ ŻYCIA. Trampeczki w zebrę zmarły śmiercią tragiczną, z rozerwanymi podeszwami, napchanymi runem leśnym.
  3. Brak wody - Na całą wycieczkę zabraliśmy wtedy... Jedną... Butelkę... Wody. Na dwie osoby, oczywiście (i po energetyku "na powrót"). Wodę szybko było trzeba porcjować, co wymagało żelaznego charakteru z obu stron, bo żar z nieba lał się nieubłaganie. JEDNAK, mimo niedzieli, sklep w Biedrusku zbawiennie otworzył przed nami drzwi i mimo maseczkowego-braku-powietrza mogliśmy uzupełnić płyny.


       Wracając jednak do samej wycieczki. Poszło nam całkiem sprawnie, bez żadnych nie-wiadomo-jakich nieprzyjemnych przygód. Dla Paweła była to tak naprawdę pierwsza wyprawa w las. Dla mnie, można powiedzieć, dzień, jak co dzień. Sama droga polegała na rozmowach, śmianiu się, dokazywaniu i ciągłych pytaniach, czy wszystko jest okej.

   

    Wiadomo, że było okej! Zwłaszcza, że udało nam się zaobserwować (z daleka, ale też się liczy!) bielika! Żadne z nas nie spodziewało się tak cudownego, majestatycznego ptaka na naszej drodze. A wcale nie był aż tak daleko od nas. Może 50 metrów? Najpierw doszedł do nas jego dźwięk, a potem ruszył z gałęzi, na której siedział. Ogromny ptak!  Dostaliśmy super zastrzyk mocy od Matki Natury. Dalszą drogę, mimo zmęczenia już szliśmy znów z podniesionymi głowami.

     Samych zwierząt w lesie nie udało się jakoś super oglądać. Albo nie trafiliśmy z porę karmienia albo... Zwyczajny pech. Następnym razem będzie lepiej! Na pewno.

    Muszę przyznać, że spodziewałam się po drodze czyjegoś kryzysu (cały czas myśląc o tym, że  z Biedruska możemy wracać do domu autobusem (ale to dla mięczaków)), a tu miła niespodzianka! Ani razu żadne z nas nie chciało wracać do domu. I gdyby nie ograniczenie czasowe, jakie mieliśmy, myślę, że posiedzielibyśmy tam, aż do ostatniego autobusu z Naramowic bądź poszlibyśmy za ciosem, piechotką do domu.

     Po dotarciu do miejsca docelowego (Biedrusko), po kojącej wizycie w sklepie czas na odpoczynek. 30 minut zasłużonego odpoczynku dla nóg na ławce, obok jednostki wojskowej. Szybkie wciągnięcie mocy z puszki i wio w stronę leśniczówki. Nie bylibyśmy sobą, gdyby nie powrót zupełnie inną trasą, omijając część pięknego lasu i przechodząc obok pola. A pole i otwarta przestrzeń podsuwają nam tylko jedno skojarzenie - słońce. Od cudownych, złotych łanów pokłosia bił taki upał, że nogi się podginały przy marszu. Zdecydowanie nie było to najmilsze doświadczenie, z jakim mieliśmy do czynienia. Ale udało się. Udało się po czasie wrócić na ścieżkę, którą już znaliśmy od drugiej strony.

    Przy takich, pierwszych wycieczkach, myślę, że ważna jest komunikacja międzyludzka. Nie samo "dasz radę" i "kocham cię", a pokrzepianie siebie od środka. "DAM RADĘ, JESTEM DZIELNY" działa mocno na psychikę, która w chwilach pełnych ciszy, zmęczenia i śpiewu ptaków może dawać wiele siły i samozaparcia. Nie bójmy się mówić towarzyszowi podróży, że coś jest nie tak, że coś się z nami dzieje. To nie są biegi dystansowe. To nie są także zawody. Turystyka piesza, dobrze przemyślana, to sport, gdzie idąc z kimś, polegacie na sobie. Kiedy jeden upada - drugi musi go podnieść. Idziemy RAZEM. Nie "ja i Ty". Idziemy 'MY". Takie proste, noo nie? Wsparcie w takich momentach, nawet to najmniejsze jest najważniejsze. A las raczej Wam nie ucieknie! Jak nie teraz, to uda się następnym razem. Pamiętajcie - zdrowie i wsparcie w trudnych momentach jest ważniejsze niż dotarcie z punktu "a" do punktu "b". I to się nigdy nie zmieni. Więc nie ma co cisnąć na siłę, dla pokazania własnej wielkości. Chyba, że idziesz sam. To bierzesz sam za siebie odpowiedzialność. Ale szanuj siebie i swoje ciało. Słuchaj go. Słuchaj po prostu siebie.

   Podsumowując już wypad. Pierwszy spacer na większą skalę uważam za udany! Sądząc po tym, że Pawełowi spodobał się pierwszy i chodzimy na następne (relacje wkrótce!), też mogę powiedzieć, że był z wycieczki bardzo zadowolony.

    

 Podsumowanie w liczbach:

  • KROKI: 30519
  • DYSTANS: 22,58 km
  • CZAS (bez przerwy): 4 godz. 55 min